   Jeśli chcesz otrzymywać informacje o SWWAIDS.
Podaj e-mail:
 
|
Wspomnienia wolontariuszki - część II
Media
W Szwecji nie miałam żadnych zadań związanych z informacją dla mediów. Natomiast
kiedyś jeden z kolegów Tomka, który był dziennikarzem radiowym, poprosił mnie o wywiad,
abym opowiedziała, jak to jest być matką syna o orientacji homoseksulanej, który zmarł na
aids. Zgodziłam się. Dało mi to bezpośrednie pojęcie o znaczeniu środków masowego
przekazu. Dzwoniły do mnie po tej audycji osoby, z którymi od dawna nie miałam kontaktu.
Kolega z Arki, który nie słyszał audycji, gdyż w tym czasie był w Niemczech w nadziei na
skuteczność stosowanego tam leczenia, napisał do mnie po powrocie, gdyż opowiedzieli mu o
tej audycji jego koledzy.
Zastanawiam się więc, czy radio i telewizja są dostatecznie wykorzystywane w sprawie
epidemii i czy jest to robione we właściwy sposób. Przy koniecznej rzeczowości nie może to
być suchy wykład, czy sucha informacja. Jest to szczególnie ważne teraz, gdy o pandemii jest
tak cicho, jakby sprawa była już „załatwiona”, co niestety nie jest zgodne z rzeczywistością.
Mimo tak szerokiej kiedyś informacji nadal dochodzi do nowych zakażeń. Wielu wydaje się,
że leki rozwiązują problem, a tak nie jest. Przedłużają życie, poprawiają jego jakość, ale nie
rozwiązują problemu. Ponadto jest już pokolenie, którego ówczesna intensywna informacja
nie objęła. W Szwecji duży procent osób z wirusem hiv to emigranci, którzy nawet o swoim
zakażeniu nie wiedzieli. Ale jest też wiele innych osób, które mimo wiedzy o epidemii nie
poddają się testom.
Spotkania
Zdarzało się, że słuchacze tych spotkań uważali, że w gruncie rzeczy nie ma to nic wspólnego
ani z ich życiem prywatnym, ani z ich zawodem. Pamiętam spotkanie w mieście w północnej
Szwecji zorganizowane dla wychowawców przedszkoli. Byłam tam z bardzo młodym
człowiekiem, który między innymi właśnie po zastosowaniu u niego pierwszego istniejącego
leku musiał dostawać transfuzje. Miał więc już trudne doświadczenia z chorobą. Ja zaś licząc
się z audytorium i jego zainteresowaniami mówiłam także o zakażonych dzieciach i dzieciach
zakażonych rodziców. Po zakończeniu spotkania podszedł do nas jeden z wychowawców i
powiedział, że niechętnie przyszedł na to zebranie, ale teraz widzi, że było ono potrzebne i
zaczął myśleć o sprawach, którym wcześniej nie poświęcał uwagi.
Kiedyś przyszło do Arki zaproszenie ze związku zawodowego drukarzy. Zostałam
wyznaczona, aby tam pójść (pytano nas zawsze, czy się zgadzamy). Przypuszczam, że
zdecydowano tak ze względu na mój wiek, bowiem zapraszający zaznaczył, aby mówić także
o orientacji homoseksualnej, gdyż jest to środowisko w którym panuje kult „macho”. Gdy
mówi o tym kobieta i to w starszym wieku, może być to inaczej przyjmowane. Tak było
istotnie i po skończonym spotkaniu podszedł do mnie jeden z uczestników dziękując za to, że
poruszyłam ten temat. Poruszałam go zawsze, bo jest związany ze sprawą hiv i aids, a że tym
razem bardziej obszernie, było to zasługą organizatora.
Tolerancja i Akceptacja
Zajmując się informacją zastanawiałam się nad pojęciem tolerancja. Zazwyczaj pojawia się
ono, gdy mówi się o „inności”. Nie bardzo mi to odpowiadało. Toleruję coś, co jest mi w
gruncie rzeczy obce, ale nie jest obce innym i coś co nikomu nie przynosi szkody -
rozumowałam.
Ale są zjawiska i obyczaje, gdzie moja tolerancja się kończy. Na przykład: obrzezanie
dziewcząt, rasizm. W pewnych sytuacjach pojęcie tolerancji i namawianie do niej uważam za
niewystarczające. Choćby relacja do orientacji homoseksualnej. Ja, akceptuję to, że w
różnorodności natury istnieje i orientacja homoseksualna. Czyli to kwestia nie tyle tolerancji
ile - po prostu - akceptacji. Posługiwałam się więc tym pojęciem.
A w przypadku osób zakażonych hiv? Staram się w miarę moich możliwości aktywnie
przeciwdziałać zakażaniu się. Akceptuję ludzi zakażonych hiv. Moim zadaniem jest im
pomóc i chronić ich przed dyskryminacją.
A w przypadku zakażonych i uzależnionych od narkotyków? Jaki mam stosunek do osób,
które zakaziły się wstrzykując sobie narkotyki używaną strzykawką? Ani nie akceptuję, ani
nie toleruję uzależnienia od narkotyków Traktuję to jak psychofizyczną chorobę. Nie
odrzucam tych osób. Traktuję ich jako potrzebujących pomocy. Wypracowanie sobie
stanowiska w tej sprawie okazało się szczególnie ważne, gdy zaczęłam w sprawach hiv i aids
jeździć do Polski.
W Polsce
W 1989 r. jeden z kolegów z Arki, który był pracownikiem dużego szwedzkiego biura
turystycznego, został wydelegowany do Londynu, aby zapoznać się z działalnością
Lighthouse. Nie pamiętam już dlaczego, choć może prosił go o to szwedzki Czerwony Krzyż,
po drodze zatrzymał się także w Polsce. W Warszawie skontaktował się z polskim
Czerwonym Krzyżem i chyba przy pomocy tamtejszych pracowników odwiedził oddział aids
w szpitalu zakaźnym. Po powrocie opowiedział mi co zastał. Sala, w której leżeli zakażeni hiv
była zamknięta na klucz. Chorzy nie mieli dostępu do wspólnej łazienki na korytarzu. Nie
mogły ich odwiedzać ich rodziny ani przyjaciele Hospitalizowani nie mieli czym i na czym
napisać listów. Wśród chorych był jeden zakażony, który mówił po angielsku i to od niego
mój kolega mógł wiele się dowiedzieć.
Sytuacja w Polsce była bardzo trudna. Przede wszystkim ze względów finansowych, ale nie
tylko. Pierwszy lek AZT, którym roczna kuracja kosztowała wtedy w Szwecji 100 000 koron,
nie był w Polsce dostępny z powodu ceny. Na oddziale nie było aparatury potrzebnej do
badania płuc, a oddział chorób płucnych nie wypożyczał swojej, ze względu na strach przed
zakażeniem. Całkowita izolacja pacjentów na oddziale wiązała się także ze strachem
personelu, który nie miał dostatecznej wiedzy jak można i jak nie można zakazić się hiv.
Fakt, że personel był dodatkowo wynagradzany za pracę z pacjentami hiv i aids (zapewne
niewiele) nie przyczyniał się do przekonania o prawdziwości tych informacji, jakich
udzielono zatrudnionym.
O tym wszystkim opowiedział mi mój kolega. Napisałam wtedy do mego przyjaciela z
Warszawy z prośbą, aby temu pacjentowi zaniósł różne niezbędne drobiazgi, które posłałam.
Rozśmieszyłam go podobno, gdyż wypisałam dokładnie jak się ma zachować: nie wkładać
jednorazowych rękawiczek, przywitać się podając rękę. Było to ważne, aby przełamać strach
dotyczący możliwości zakażenia się i poprawić samopoczucie osób zakażonych. Otrzymałam
potem żartobliwy list, że „wypełnił dokładnie moje instrukcje”.
Konferencja w Krakowie
W maju 1990 r. odbyła się w Krakowie konferencja na temat hiv i aids. Wydelegował mnie
na nią Szwedzki Czerwony Krzyż. Treścią jej były istotne informacje medyczne, wykłady i
dyskusje na tematy etyczne oraz informacje o aktualnej sytuacji w Polsce. Jakkolwiek w
sferze etyki poruszane były aspekty religijne, nie było mowy o odmienności seksualnej.
Jednak w konferencji uczestniczyli „nawet” dwaj przedstawiciele organizacji gejowskiej, obaj
z Warszawy. Piszę „nawet”, gdyż byłam świadkiem rozmowy na ich temat dwóch
nauczycielek, uczestniczek konferencji. Były zdumione, że „są normalnie ubrani, tak jak inni,
i że w ogóle wyglądają zupełnie normalnie!” Nota bene z jednym z nich spotykałam się
później w Warszawie; mieszka teraz na drugiej półkuli, odwiedził mnie w Szwecji i jesteśmy
w kontakcie mejlowym. Był wtedy studentem warszawskiej Akademii Teologii Katolickiej,
ale jako gej aktywnie działajacy na rzecz akceptacji orientacji homoseksualnej nie mógł
zrobić magisterium. Udało mu się natomiast ukończyć studia w Ameryce.
Gdańsk
Spotkała mnie w czasie konferencji przygoda, która zaważyła na dalszej mojej pracy w
związku z hiv i aids w Polsce. Jadaliśmy w czasie kongresu w stołówce. Pewnego dnia
znalazłam się przy stole w towarzystwie Pani Jolanty W. doktora nauk pedagogicznych z
Gdańska i jej studentek. Już samo to, że „zabrała” ze sobą swoje studentki z Wydziału
Pedagogiki Uniwersytetu Gdańskiego, było niezwykłe i świadczyło o jej autentycznym
zainteresowaniu omawianą problematyką i poczuciu wagi kształcenia pedagogów
świadomych zadań związanych z pandemią. Opowiadałam o Arce i Pani Jolanta zapytała, czy
nie przyjechałabym do Gdańska z wykładem dla jej studentów. Naturalnie zgodziłam się i
byłam tam jesienią tego samego roku. Poznała mnie z osobą zupełnie niezwykłą, z Panią
Profesor Władysławą Zielińską, kierownikiem Kliniki Chorób Zakaźnych Uniwersytetu
Gdańskiego. Oddanie Pani Profesor pracy lekarza było ogromne. Jej zaangażowanie w
sprawy zakażonych hiv i próby ich leczenia „zaraziły” cały zespół lekarzy oddziału. Wraz z
lekarzami zajmowała się także zakażonymi więźniami, przypuszczam, że z własnej
inicjatywy. Zapytała mnie, czy nie przyjechałabym do szpitala i innych instytucji w Gdańsku
z wykładami na tematy psychospołeczne, związane z hiv i aids. Zgodziłam się i odtąd
spędzałam w Gdańsku po parę tygodni dwa razy do roku. Mieszkałam wtedy w pokoju
gościnnym kliniki i wracałam tam już jak do domu, w dużej mierze dzięki przyjaznej
atmosferze stwarzanej przez zespół pracowników.
Warszawa
Jeszcze prosto z Krakowa, zaraz po konferencji pojechałam do Warszawy i odwiedziłam
szpital zakaźny. Wtedy po raz pierwszy zetknęłam się z tym, że w Polsce przeważają
zakażeni wstrzykujący sobie narkotyki. Nie mogę powiedzieć, że mnie to zdziwiło. Dlatego
zastanawiałam się, czy jeżeli takie osoby zgłaszają się do ośrodka zdrowia, to czy także robi
się im testy na hiv i czy pyta się ich o zgodę. Nie byłam też pewna, czy nie zjawiają się oni
już w stadium aids. Musiałam nauczyć się nowych rzeczy, gdyż z uzależnieniami nie miałam
dotąd do czynienia. W każdym razie zapytałam pewną osobę z wyższym wykształceniem
medycznym o to, czy w liczbie zakażonych, są mężczyźni o orientacji homoseksualnej.
Usłyszałam w odpowiedzi, że nie, gdyż „są to zwykle osoby wykształcone i wiedzą jak się
zachowywać”. Takie były wtedy pojęcia nawet wśród wykształconych medyków na temat
orientacji homoseksualnej. Oczywiście nie wszystkich, ale osoba, z która rozmawiałam, była
inteligentna, nie tylko wykształcona. Przyznam, że to było dla mnie zdumiewające, tym
bardziej, że w szpitalu zakaźnym spotkałam górnika z Katowic o orientacji homoseksualnej.
Widocznie w szpitalu tego nie ujawnił. Ze mną jednak rozmawiał tak, że było to dla mnie
jasne. Pomyślałam od razu, że w związku z takim brakiem świadomości nawet u lekarzy,
liczba nieujawnionych zakażeń musi być w Polsce bardzo wysoka; szczególnie wśród osób o
orientacji homoseksualnej. Problemem także mogła być wtedy liczba nieujawnionych
zakażeń występująca u osób heteroseksualnych.
Wśrod pacjentów był czternastoletni chłopak. Nie mógł chodzić. Na pytanie, czemu zaczął
brać narkotyki, odpowiedział „bo wtedy robiłem się taki obojętny”. Zastanawiałam się przed
jakimi to przeżyciami musi bronić się to czternastoletnie dziecko szukając obojętności w
narkotykach, za co płaci zakażeniem hiv i bezwładem nogi. W konsekwencji niezbędne jest
leczenie, ale czy ono wystarczy? To pytanie zadawałam sobie wielokrotnie w dalszych
kontaktach z chorymi.
Panowie w szpitalu - według polskiego obyczaju - całowali mnie w rękę. Nie lubię tego, ale
nie chciałam sprzeciwiać się temu, gdyż mogłoby to zostać zrozumiane, jako obawa przed
zakażeniem. Kiedy opuszczałam szpital zaproponowano mi umycie rąk. Powiedziałam, że
dziękuję, ale to zbyteczne. Oczywiście w innej sytuacji postąpiłabym inaczej, ale wobec tego,
że pielęgniarki i nawet lekarze obawiali się zakażenia, chciałam pokazać, że nie ma czego się
bać.
Szpital w Gdańsku
Ze szpitalem zakaźnym w Gdańsku miałam systematyczny kontakt. Bywałam tam dwa razy
do roku. Dzięki temu, że mieszkałam w pokoju gościnnym szpitala zakaźnego, mogłam nie
tylko mieć zajęcia na mieście, ale bywać codziennie u chorych oraz mieć kontakt z lekarzami
i pielęgniarkami. Wiele się od nich nauczyłam. Przywykłam wierzyć temu, co ludzie mówią i
co obiecują. Lekarze, którzy mieli przecież dużo większe ode mnie doświadczenie w
kontaktach z grupą zakażonych i uzależnionych od narkotyków, przestrzegli mnie, że trzeba
być ostrożnym. Mieli rację. Z początku wierzyłam wszystkim, kiedy mówili, że już nie
„biorą”. Z czasem przekonałam się, że w jakiś sposób udaje się ich kolegom przemycić
narkotyki nawet do szpitala. Przede wszystkim zrozumiałam, że narkomania jest bardzo
ciężką chorobą i że odwyk wiąże się cierpieniami fizycznymi. Dowiedziałam się również jak
różne mogą być przyczyny zapadania na nią.
Ci pacjenci znajdowali się na oddziale zakaźnym, gdyż byli zakażeni hiv. To zaś wiązało się z
dodatkowymi trudnościami. Kiedy była potrzebna współpraca z innymi oddziałami, te często
odmawiały z obawy przed wirusem.
Profesor Zielińska
Profesor Zielińska opowiadała mi, że kiedyś zjawiła się chora, która miała wrzód
wymagający natychmiastowego zoperowania. Oddział chirurgii jednak odmówił. Nie było
innego wyjścia i profesor dokonała tego zabiegu sama.
Parokrotnie miałam przywilej uczestniczenia w zajęciach informacyjnych razem z Panią
Profesor. Mówiła o kwestiach medycznych, ja zaś o psychospołecznych. Pamiętam, że to
pierwsze spotkanie było z kuratorami szkolnymi. Profesor mówiła o zagadnieniach
seksualnych, o rozmaitych aktach seksualnych i ich oddziaływaniu także psychicznym, z całą
naukową powagą i otwartością, na którą przypuszczam, że przy innym prelegencie reakcja
słuchaczy nie byłaby tak spokojna. Mówiła między innymi o tym, że także pary
heteroseksualne uprawiają stosunki analne i że u obojga doprowadza to do orgazmu. Nie było
dyskusji, ani pytań, więc trudno mi powiedzieć, jak de facto audytorium odebrało informacje
Profesor Zielińskiej. Dziś, po niemal dwudziestu latach, być może sytuacja jest inna, jak i
wiedza na tematy seksualne jest bardziej dostępna. Wtedy jednak strach przed wirusem
połączony był ściśle z absolutną ciszą wokół spraw seksualnych, szczególnie w szkole.
Utrudniało to więc przekazywanie ostrzeżeń związanych z epidemią.
Innym razem było to spotkanie informacyjne dla lekarzy. W tym środowisku sprawa
medyczna, wydawać by się mogło, powinna być prostsza. Jednak lekarze z innych wydziałów
niż zakaźny byli pełni obaw, gdy trzeba było udzielić specjalistycznej pomocy zakażonemu
pacjentowi. Niezbędna była wówczas siła przekonywania i autorytet, który niewątpliwie
miała Profesor Zielińska. Jednak przypadek konieczności dokonania zabiegu przez nią samą,
choć było to powinnością chirurga, był przykładem, jak trudno było pokonać strach.
Kiedy spotykałam w szpitalu pacjentów, a byli to ludzie młodzi, uważałam, że nie mogę
mówić im o abstynencji seksualnej, a jedynie o sposobie zabezpieczania się przed
zakażeniem. Postanowiłam powiedzieć o tym Profesor, bo uważałam, że powinna wiedzieć
jak wyglądają moje rozmowy z chorymi, choć obawiałam się, że tego nie zaakceptuje.
Usłyszałam: „Ależ oczywiście! Przecież ten wiek to burza hormonów!” Uspokoiłam się.
Profesor opowiedziała mi kiedyś, że zaproponowała zatrudnienie pacjenta, który był już w
takim stanie, że mógł pracować, w domu rehabilitacji osób uzależnionych. Kierownik nie
zgodził się, gdyż chodziło o mężczyznę o orientacji homoseksualnej. Byłam tym oburzona,
tym bardziej, że znałam tego kierownika. Teraz, po dłuższym czasie, zastanawiam się, czy
miałam rację. Zetknęłam się wielokrotnie z reakcją uzależnionych od narkotyków na osoby
homoseksualne. Występowała agresja, uprzedzenia, mogło wydarzyć się coś, nad czym
kierownik nie mógł mieć kontroli. Nie rozmawiałam z nim o tym i nie zapytałam go, czy
zadecydował tak z powodu własnych uprzedzeń, czy z innych względów. Teraz widzę także
inną możliwość: jego obawę, jak zareagują na tego mężczyznę pensjonariusze, czy nie
utrudnią mu życia i czy nie stworzy to dodatkowych problemów w i tak niełatwej sytuacji
leczenia odwykowego.
Pacjenci
Jednego z pacjentów spotkałam wcześniej na detoksykacji. Nie miał jednej ręki. Stracił ją
dlatego, że „podłożył ją pod pociąg, w proteście, gdy kiedyś nie chcieli go przyjąć do
szpitala.” Taka była przynajmniej jego opowieść. Opowiadał mi wiele o swoim dzieciństwie,
o tym, że był bity przez ojca alkoholika. W pewnym momencie stwierdził, że powiedział o
sobie tyle, że ja też powinnam mu coś o sobie powiedzieć. Przyznałam mu rację i
opowiedziałam jak pierwszy raz znalazłam się w Szwecji i jak utrzymywałam się z pracy jako
pomoc domowa. Zapytałam, czy on, po wyjściu ze szpitala także nie mógłby poszukać jakiejś
pracy. „Proszę pani, tyle co ja zarobiłbym przez miesiąc, to ja ukradnę w ciągu jednego
tygodnia.”
Pacjent ten obracał się wyłącznie w środowisku narkomanów i jedyną osobą, która nie
„brała”, była kobieta z którą współżył i miał z nią synka. Nie mieszkali razem. Twierdził, że
„ona nie wie, że on bierze narkotyki, ani że jest teraz w szpitalu”. Chyba tak było, bowiem
wcześniej wydawało mi się to dziwne, że nigdy go nie odwiedziła. Twierdził też, że „ona
myśli, że on bierze tylko prochy, czyli leki.” Kiedy była w ciąży poszedł z nią do ośrodka,
gdzie robiono testy na hiv. Okazało się, że nie była zakażona. Mówił, że nie zorientowała się
dokąd ją zaprowadził „bo jest taka głupia”. Pomyślałam, co będzie dalej, jak on wyjdzie ze
szpitala i zaczęłam rozmawiać z nim o chronionych stosunkach. Nie chciał o tym w ogóle
słyszeć, bo „ona mogłaby się czegoś domyśleć.” Nie pomogło moje tłumaczenie, że można to
umotywować tym, aby nie mieć więcej dzieci. Nic z tego. Gdy ja jednak myśląc o tej kobiecie
nie ustępowałam, powiedział: „pani jest jak kat”. Odpowiedziałam, że rozumiem jego reakcję,
ale czy on „chce być katem dla matki swego synka”? Ponadto nie jest wykluczone, że choć
ona nie była zakażona wtedy, może być teraz, skoro miał z nią cały czas niechronione
stosunki. Po dalszej rozmowie skończyło się na tym, że przyjdzie z nią na oddanie krwi do
analizy. Na pożegnanie zapytał „a przyjdzie pani jutro?”
Ten sam chory powiedział mi też, że kiedy przyszła nowa pacjentka, młoda dziewczyna,
poradził jej, aby porozmawiała ze mną, bo - jak mi to przekazał - „ja sobie też ulżyłem”. Jest
to potrzeba wylania z siebie tego, co człowiekowi ciąży. Czasem łatwiej jest to zrobić wobec
człowieka obcego, który jednak umie słuchać.
Zwierzenia
Pozwolę tu sobie na dygresję. Moja bliska przyjaciółka, z którą przez wszystkie lata
chodziłyśmy do jednej szkoły, przeżyła wojnę w warszawskim getcie. Nie wiem jak się
uratowała i skoro sama nie poruszała tego bolesnego tematu, nigdy o to nie pytałam. Raz
tylko powiedziała mi, że kiedyś za granicą, siedząc w kawiarni z zupełnie obcą osobą,
opowiedziała jej o swoim losie. Wiedziała, że nigdy jej już więcej nie spotka i „wylała” z
siebie wszystko. Wyobrażam sobie, że ta pani słuchając opowiadania o życiu, o którym nie
miała pojęcia, głęboko się nim zainteresowała. Umiała słuchać.
Uzależnienia
Kiedyś zjawił się na oddziale bardzo młody człowiek. Przyprowadziła go policja, bo zasłabł
na ulicy. Okazało się, że wirus zaatakował jego płuca. W szpitalu był bez narkotyków.
Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy z tego z jakim fizycznym bólem może być związana
abstynencja i jak dalece organizm może zostać rozregulowany. Zobaczyłam to u niego.
Pacjent ten opowiedział mi, że nie ma rodziców i że wychowywał go dziadek. Mieszka u
niego i bardzo go kocha. Płakał opowiadając mi to i mówił, że „bardzo chce pozbyć się
uzależnienia, także ze względu na dziadka”. Gdy następnego dnia zeszłam na oddział nie było
go. Uciekł ze szpitala.
Jak bardzo trudno uwolnić się od uzależnienia przekonałam się przy innych jeszcze
przypadkach. Zresztą wiem to także z własnego doświadczenia. Paliłam papierosy 62 lata.
Odrzuciło mnie od nich tylko, kiedy oczekiwałam dziecka. Potem wróciłam do palenia i
przestałam dopiero w 2008 r., cztery lata temu i to dlatego, że w pewnym momencie zabrakło
mi tchu. Płacę za ten nałóg przewlekłą obturacyjną chorobą płuc.
Pojawił się w szpitalu człowiek w średnim wieku. Kiedy już mógł opuścić szpital, z własnej
woli poszedł do ośrodka odwykowego. Korespondowaliśmy ze sobą. Po pewnym czasie
leczenie przyniosło tak pozytywne rezultaty, że został zatrudniony jako kierowca w jakimś
przedsiębiorstwie. W pewnym momencie nasza korespondencja się urwała. Kiedy jednak
następnym razem przyjechałam do Gdańska, zastałam go w szpitalu w stadium aids. Okazało
się też, że nie wytrzymał bez narkotyków.
Zdarzyło mi się raz spotkać, jeszcze w Warszawie, mężczyznę któremu - jak to się mówi -
„ptasiego mleka” nie brakło. Spotkałam także jego matkę. Była zdumiona, że on „wszystko
miał”, „niczego od niego nie wymagała, a on popadł w uzależnienie od narkotyków”.
Powiedziałam jej, że może właśnie dlatego. Życie bez żadnych obowiązków, z
otrzymywaniem wszystkiego bez wysiłku może prowadzić do pustki wewnętrznej, którą
młodzi ludzie próbują zapełnić narkotycznym stanem i popadają w nałóg. A nałóg ten do
śmierci – pomyślałam.
Spotkałam także matkę, z którą korespondowałam jeszcze dość długo po śmierci jej córki.
Kiedy poznałyśmy się, zorientowałam się, że przede wszystkim obawia się, aby w jej
środowisku i rodzinie nie dowiedziano się, że córka choruje na aids i że zakaziła się przez
wstrzykiwanie sobie narkotyków. Zirytowało mnie to w końcu i powiedziałam jej wręcz, aby
się zdecydowała: co jest dla niej ważniejsze - choroba córki, czy opinia jej własnych
przyjaciół i czy uważa, ze może ich nazwać przyjaciółmi, skoro tak boi się ich reakcji.
Zaprosiła mnie kiedyś do domu i rozmawiałyśmy w trójkę, ona, jej córka i ja. Córka była
inteligentną, miłą i ładną dziewczyną. Było wtedy jeszcze daleko do leków, które istnieją
obecnie, więc rozmowa nie była łatwa. Najważniejszą rzeczą były wzajemne relacje obu
kobiet. Przecież kochały się, ale jedna z nich uzależniła się od narkotyków, druga od opinii
swego środowiska.
Po śmierci córki, matka została wolontariuszką organizacji „Bądź z nami” w Warszawie.
Opiekowała się z ogromnym oddaniem szczególnie pewnym gejem. Nie tylko zapraszała go
do siebie do mieszkania, ale nawet do domku letniskowego, gdzie latem bywali razem z
mężem. Pomagała mu w jego domu, gotowała, czasem sprzątała. Miała od niego
upoważnienie na dysponowanie jego oszczędnościami. Kiedy po jego śmierci poszła do
banku, aby wyjąć pieniądze niezbędne w związku ze zorganizowaniem pogrzebu,
powiedziano jej, że cofnął to upoważnienie. Nic jej o tym nie powiedział. Wyglądało to tak,
jakby chciała teraz sobie coś przywłaszczyć. Odwiedziłam ją później i dowiedziałam się od
niej, że wiele rzeczy, o których opowiadał o sobie, nie było prawdą. Nie miała mu jednak
niczego za złe. Przyznaję, że w odróżnieniu ode mnie. Znałam go bowiem dobrze, wiele razy
był w Domu Gościnnym Arki. Także tam wierzyliśmy jego opowieściom. Trudno, ale nie
potrafię puszczać mimo uszu wiadomości o czyimś postępowaniu, które nie jest związane z
jego sytuacją zdrowotną, czy społeczną, ale z jego charakterem.
Ania
W Gdańsku poznałam młodą dziewczynę, której losy wpłynęły na moje zajęcia z przyszłymi
nauczycielami oraz wzbudziły moje pytania i wątpliwości związane z ośrodkami leczenia
uzależnień. Kiedy ją poznałam miała niewiele ponad dwadzieścia lat. Dzieciństwo miała
okropne. Była bardzo przywiązana do swego ojca. Zabierał ją ze sobą na grzyby do lasu, nad
rzekę, gdy łowił ryby. Jako pięcioletnie dziecko wróciła kiedyś do domu i zobaczyła ojca,
który się powiesił. Zrobiło to na niej takie wrażenie, że musiano ją odwieźć do szpitala. Z
matką zamieszkał konkubent. Gdy Ania była trochę starsza zaczął ją napastować seksualnie.
Matka nie reagowała na to. Nie wierzyła jej. Przypuszczam, że obawiała się stracić
konkubenta. Dziewczynka kładła sie spać z nożem pod poduszką. Jej starszy brat zajmował
się przyrządzaniem „kompotu”. Wciągnął ją do pomocy. Kiedyś poczęstował ją gotowym
produktem i od tego zaczęło się jej uzależnienie. Matka zaniedbywała ją tak, że dziewczynka
chodziła głodna. Zauważono to w szkole i dostawała tam śniadanie. Kiedy ją spotkałam leżała
w szpitalu po wypadku ze złamaną nogą, ale na oddziale zakaźnym, gdyż okazało się, że jest
zakażona. Była bardzo serdeczna, pomagała swoim hospitalizowanym kolegom, sprzątała im.
Uważałam nawet, że ją wykorzystują. Kiedy mogła juz chodzić o kulach wróciła do ośrodka
odwykowego. Jej brat ożenił się z pielęgniarką, której udało się pomóc mu wyjść z
uzależnienia. Swojej młodszej siostry nie chciał w ogóle znać. W ośrodku, ze względu na to,
że miała złamaną nogę nie wierzono jej, że w szpitalu nie brała ostrych środków
antybólowych. Ponieważ nie była jeszcze całkiem sprawna, miała lżejszą pracę – prasowanie
na siedząco. Społeczność jednak uznała, że jest to wymigiwanie się od obowiązków i w
końcu wyrzuciła ją z ośrodka nie dając jej nawet zabrać kuli.
Zawód
Znów znalazła się w szpitalu. Bardzo chciała, aby odwiedziła ją matka. Życzliwa lekarka
nazywana przez pacjentów „Troszką” dzwoniła do jej matki w tej sprawie wielokrotnie. Ta
obiecywała, że przyjedzie, ale nigdy nie przyjechała. Również obiecywali, że będą ją
odwiedzać, świadkowie Jehowy, z którymi spotykała się jeszcze przed pobytem w szpitalu.
Czekała na ich odwiedziny dzień w dzień. Daremnie. W ich oczach jej straszliwym grzechem
było to, że paliła papierosy, a dla niej przy odzwyczajaniu się od narkotyków trudno było
jednocześnie rzucić także palenie. Był to kolejny zawód dla tej dziewczyny. Ta sama
troskliwa lekarka, kiedy dziewczyna mogła już opuścić szpital, załatwiła jej miejsce w
ośrodku odwykowym. Przypuszczam, że może nie był dla niej właściwy. Obawiałam się, że
jak na nią zbyt religijny. W każdym razie kiedyś napisała do mnie, że jadą na wycieczkę w
góry i ona będzie brała w niej udział. List przyszedł z dużym opóźnieniem, nie wiem
dlaczego. Oczywiście od razu odpisałam. Tego listu już nie dostała. Niestety uciekła z
ośrodka. Dlaczego? Nie wiem.
Potem
Spotkałam ją znowu w szpitalu, dużo później. Przed tym opowiadano mi, że żebrze w kolejce
do Gdyni. Jechałam tą kolejka, ale nigdy jej nie spotkałam. Kiedy zaś, chyba po roku, może
nawet po dwóch latach, znowu spotkałam ją w szpitalu, była do siebie niepodobna. Miała
niemowlę, synka, w swoim pokoju. Pielęgniarki mówiły mi, że kiedy z nim pojawiła była tak
„naćpana”, że o mało nie przytłoczyła go sobą w łóżku. Po tym wydarzeniu nie pozwolono jej
mieć go obok siebie, aby nic mu się nie stało. Kiedy do niej przyszłam zachowywała się tak,
jakby mnie nie poznała, choć wcześniej nazywała mnie „swoją babcią”. Miała się wtedy
rozstrzygnąć sprawa jej dziecka. Nie chciała się z nim rozstać, a była w takim stanie, że
obawiano się zostawić ją samą z niemowlęciem. Akurat wtedy zgłosił się do szpitala pewien
mężczyzna, wcześniej już znany pielęgniarkom, który chciał się zająć i nią i dzieckiem. Nie
wiem jednak, jak się sprawa zakończyła.
Społeczność
Opisany przeze mnie przypadek sprawił, że nabrałam nieufności co do tego, czy słuszne jest
pozostawianie tzw. społecznościom decyzji w sprawach kolegów, w ośrodkach odwykowych.
W omawianym tu przypadku zastanawiam się co mogło wpłynąć na decyzję społeczności.
Czy istotnie troska o utrzymanie niezbędnej dyscypliny, czy na przykład zazdrość, że ktoś ma
lżejszą pracę. Z drugiej strony znam sytuację jedynie z relacji pacjentki. Ufałam jej, ale aby
sprawdzić czy mam rację powinna była także skontaktować się z tym ośrodkiem. Wiem, że
reaguję źle na bezwzględność w traktowaniu narkomanów. Widziałam kiedyś w telewizji
rozmowę z Monaru o zakażeniu hiv. Odbywała się w obecności zakażonego. Pamiętam, że
siedział na krześle z prawej strony. W pewnym momencie zasłużony założyciel Monaru,
którego działalność wielu ludziom pomogła pozbyć się uzależnienia, powiedział do
rozmówcy wskazując na siedzącego obok „-on przecież niedługo umrze”. Wiem, że jest to w
rehabilitacji proces nazywania wszystkiego „bez ogródek” i stawiania twardych wymagań. A
jednak zaszokowało mnie to. Moja reakcja była taka jaka była, ale zastanawiam się, czy
czyjaś niechęć do brutalności w leczeniu odwykowym, nie utrudnia go. W szpitalu walczy się
o życie człowieka i do tego byłam przyzwyczajona.
Wątpliwości
Skomplikowaną sprawą mego wolontariatu w Polsce było to, że przyjeżdżałam dwa razy do
roku, na dwa, czasem trzy tygodnie, a to za mało, aby móc śledzić, jak takie trudne sprawy
zostają rozwiązane. A szczególnie osób uzależnionych od narkotyków. Problemy te same w
sobie są bardzo trudne, a jeszcze trudniejsze, jeśli do tego dochodzi hiv.
Nie wmawiam sobie oczywiście, że byłabym w stanie pokonać trudności, gdybym nie
wyjeżdżała. Faktem jest, że mogłabym wtedy sama więcej się nauczyć i zrozumieć, a wtedy i
może trochę więcej pomóc?
Samotność
W gdańskim szpitalu poznałam dwóch mężczyzn w średnim wieku, głęboko wierzących.
Mieli orientację homoseksualną. Problemem ich była nie tylko sama choroba, ale i
niezgodność zachowań z zasadami wiary. Z jednym z nich miałam niewielki kontakt.
Odwiedzał go ktoś z rodziny. Nie wiem na ile ten odwiedzający miał świadomość sytuacji
chorego. Kiedyś tylko widziałam, że czytał książkę, a tamten przysypiał. Z drugim natomiast
byłam w bliższych stosunkach. Rozmawialiśmy dużo. Nawet pojechaliśmy razem do Oliwy i
słuchaliśmy koncertu organowego, a potem do niego do domu z jego kolegą, który nas woził
swoim autem. Spędziliśmy miłe popołudnie. Był w dobrej formie psychicznej.
Kiedy przyjechałam następnym razem, leżał znowu na oddziale, w wyraźnej depresji.
Choroba fizyczna posunęła się naprzód, ale nie było źle. Nie mniej jednak stracił zupełnie
ochotę do walki o życie. Wypisał się ze szpitala jeszcze w czasie mojego pobytu i miał
zjawiać się po leki. Zaniedbał to zupełnie. Dzwoniłam do niego i pytałam, czy mogę do niego
przyjechać. Absolutnie nie, bo on „nie goli się, nie sprząta, mieszkanie wygląda strasznie, nie
pozwala nawet wchodzić swojej sąsiadce, z którą jest w bardzo dobrych stosunkach”.
Niestety skończył samobójstwem.
Sytuacja lekarzy w takich przypadkach jest trudna. Starają się robić tyle ile można, aby
ratować życie, a to nie zawsze się udaje, także ze względu na psychikę pacjentów.
Więzienie
W więzieniu spotkałam się z nowymi problemami. Dowiedziałam się, że wcześniej zdarzało
się, że w areszcie, więźniowie z hiv czekający na proces, sprzedawali krew, gdyż wśród
aresztantów panowało przekonanie, że jako zakażonych spotka ich mniejsza kara.
W czasie rozmów z więźniami chciałam zostać z nimi sama, ale nie zgodzono się na to. Był
wśród nich jeden, który porwał kiedyś zakładnika i obawiano się go. W więziennym areszcie
była także sala chorych, gdzie akurat przebywał jeden pacjent. Mówiłam więźniom między
innymi o tym, że samo zakażenie hiv w początkowym stadium nie jest jeszcze chorobą i że
można funkcjonować normalnie, pracować, czy uczyć się. Usłyszałam: „proszę pani, ja nigdy
w życiu nie pracowałem, to będę pracował teraz, kiedy jestem chory?!”. Chory nie był, ale co
odpowiedzieć na takie dictum.
Aniołek
Na innym oddziale więzienia był chłopak – „aniołek”. Buzia nieomal dziecinna, blond włosy,
wyglądał, jakby nie miał jeszcze dwudziestu lat. Zapytał: „-proszę pani, a czy jak już bedę
miał aids, to czy będę mógł pójść do szpitala?” Oczywiście -odpowiedziałam, „-przecież
wszystkich starają się leczyć.” „-No tak, ale ja mam wyrok piętnaście lat”. „-Wszystkich, to
wszystkich!” Ale pomyślałam, że fizjonomia może łatwo zmylić. Piętnaście lat, takiego
wyroku nie dostaje się za byle co. Kiedy wychodziłam na zewnątrz więzienia widziałam, jak
za pomocą sznurka więźniowie coś sobie przesyłają z piętra na piętro. Nikt na to nie
reagował. Pani Profesor opowiadała mi, że kiedyś badając więźniów trafiła na jednego z
„twardych”. Chciała zajrzeć mu do gardła. Wyjął więc z ust żyletkę i otworzył je szeroko. Jak
to się działo, że się nią nie skaleczył - nie wiedziała.
Personel więzienny
Kierownik tego więzienia wydawał mi się osobą zainteresowaną tym, aby pomóc więźniom
wyjść z uzależnień i zapobiec zakażeniom. Prosił, abym miała spotkania za każdym razem,
kiedy będę w Gdańsku.
Kiedyś poproszono mnie o udzielenie informacji na temat hiv i aids personelowi
więziennemu. Miałam już jedno takie spotkanie, ale był to jedynie pokaz australijskiego filmu
o zamężnej kobiecie, o jej niezakażonym mężu i o zakażonym synku z tego małżeństwa.
Kobieta uległa zakażeniu w przedmałżeńskim stosunku. Zgodziła się na filmowanie
końcowego okresu swego życia, jej mąż zaś na pokazanie jak się opiekuje synkiem, dba o
jego zdrowie, naukę w szkole. Film kończył się także śmiercią dziecka. Działo się to
wszystko we wczesnym okresie pandemii.
Tym razem miałam przedstawić sytuację hiv i aids w Polsce, Szwecji i na świecie oraz
opowiedzieć o naszej Fundacji. Po wykładzie podszedł do mnie chirurg zatrudniony w
szpitalu więziennym. Jego problemem było to, że ma przeprowadzić operację więźniowi,
który jest zakażony hiv. Powiedział, że właściwie nie chce tego wykonać, bo obawia się
zakażenia. Może się przecież zdarzyć, że chirurgiczny skalpel przetnie rękawiczkę i krew
pacjenta dostanie się do jego organizmu. Lekarz wiedział, jak postępuje się w takiej sytuacji,
aby nie dopuścić do zakażenia. W świecie opracowano już rutyny dotyczące zachowań w
takich przypadkach. Znał je, ale mimo to obawiał się. Byłam w dość trudnej sytuacji. Do
wiedzy tego chirurga nie mogłam nic dodać. Chodziło jedynie o jego nastawienie, o jego
sytuację psychiczną. Powiedziałam to, co mi w owej chwili przyszło do głowy. To jest
kwestia wyboru zawodu. Czy jeśli ktoś jest strażakiem, to czy ma pewność, że nic mu się nie
stanie w czasie gaszenia pożaru? Czy jeśli ktoś jest ratownikiem, czy ma pewność, że tonący
nie wciągnie go pod wodę? Czy w obu wypadkach ludzie wiedzą kogo ratują? Może ratują
przestępców narażając własne życie, ale wybrali taki zawód. I podobna sytuacja jest teraz,
kiedy chodzi o zoperowanie więźnia zakażonego hiv. Powinno się jedynie jeszcze bardziej
uważać. Nie wiem, czy moja odpowiedź miała na to jakiś wpływ, ale lekarz zoperował
więźnia mimo swego strachu.
Dom Dziecka
Szpital gdański miał także kontakt z Domem Dziecka im. Janusza Korczaka. Mogła bowiem
się zdarzyć konieczność umieszczenia w nim zakażonego dziecka. Ważne było więc
przygotowanie do tego pracownic Domu, aby nie obawiały się i nie traktowały zakażonego
dziecka inaczej niż zdrowe dzieci. W związku z tym bywałam w tym Domu wielokrotnie.
Miał bardzo ciepłą i rozsądną kierowniczkę, którą niestety po kilku latach zmieniono. Z
innych spotkań znałam również tę drugą i bardzo żałowałam tej zmiany, niezależnie od tego,
że nie miałam już wtedy kontaktu z Domem Dziecka. W tego rodzaju instytucji byłam
pierwszy raz w życiu. W oczach niektórych dzieci widziałam nadzieję „-a może ty będziesz
moją mamusią?”. Wiedziałam, że tak nie będzie i było to dla mnie bardzo trudne.
Wyobrażałam też sobie, jak smutne to musi być dla pozostałych dzieci, gdy jedno z nich
rzeczywiście znajdzie dla siebie „mamusię”. Opiekunki były bardzo miłe i dobre. Nie mogły
jednak przecież być dla większej ilości dzieci tak samo bliskie, ani nikogo wyróżniać. A
każde dziecko chciałoby dla kogoś być najważniejsze, co jest normalne, zrozumiałe i
właściwe.
Poproszono mnie, abym dowiedziała się o domy dziecka w Szwecji, jak są zorganizowane i
jak wygląda w nich praca. Były kiedyś domy dziecka w Szwecji, ale sytuacja w nich
bynajmniej nie wyglądała dobrze. Teraz wszystko opiera się na adopcji i rodzinach
zastępczych. To też wygląda różnie. Do prasy trafiają wiadomości o przykładach
negatywnych. Nie jest to jednak tak, że one przeważają. Wprost przeciwnie. Chociaż sytuacja
adopcji - być adoptowanym oraz adoptować – nie jest zjawiskiem bezproblemowym, to
jednak większość z nich jest udana.
Adopcja
Kierowniczka Domu Dziecka im. Korczaka przysłała do mnie kiedyś pewna panią, która
chciała zaadoptować dziewczynkę z wirusem hiv. Córka tej pani zginęła w wypadku
samochodowym. Kobieta była rozwiedziona i koniecznie chciała mieć dziecko, aby się nim
zająć, aby w nim ulokować swoją potrzebę okazywania miłości. Przed adopcją dziewczynka
spędzała w jej domu weekendy i obie były z tego zadowolone. Moja rola polegała na tym, aby
z nią porozmawiać o tym, że ciągle nie ma leków ratujących życie osób z hiv i może ją czekać
nowa utrata dziecka. Wynikło jednak z naszej rozmowy, że pani ta jest tego świadoma i
gotowa jest ponieść ryzyko, a dziewczynka bardzo ją ujęła. Doszło więc do adopcji.
Ucieszyło mnie to. Nie zdarzało się często, aby udawało się umieścić w rodzinach dzieci
zakażone hiv. Nie wiem jednak, jak ułożyły się losy tej dziewczynki. Po paru latach
usłyszałam, że mąż tej pani wrócił do niej i że spodziewają się dziecka. Zastanawiałam się,
czy dziewczynka pozyska rodzeństwo i po prostu powiększy się rodzina, czy też zostanie
zepchnięta na drugi plan?
Warto
Ten przypadek, jak i wiele innych, budził we mnie pytanie, na ile jest się w stanie pomóc
innym podejmując zadania wolontariuszki. Czy jest to bardziej potrzebne mnie samej, czy
rzeczywiście osobom, z którymi się stykam? Nie mam na to odpowiedzi. Jeśli już, to jestem
bliżej takiej, że to mnie jest bardziej potrzebne. Chociaż ten narkoman, dla którego byłam
„katem”, jednak zapytał mnie, czy przyjdę do niego następnego dnia! Widocznie jednak i
jemu było to potrzebne. Może przesadzam i zapominam o listach, które dostałam. W każdym
razie brak wiedzy o tym „co dalej”, czy „to” się na coś przydało, to niewątpliwie trudny
moment w pracy wolontariuszy. Pozostaje „zadowolenie się” tym, że jeśli komuś pomagamy
w danej chwili i nawet jeśli przynosi to ulgę na bardzo krótko, to i tak jest to coś warte.
Podobnie było z moją rolą informatora. I tu także musiałam się nauczyć być minimalistką. Bo
czyż wiadomo, ile osób istotnie przejęło się tym co usłyszało, ile zmieniło swój sposób
myślenia, czy chociażby zastanowiło się nad tym? Myślę, że nawet jeśli była to tylko jedna
osoba, to też było warto. Takie podejście pomogło mi chyba kontynuować wypełnianie
podjętych zadań.
Studenci
W Gdańsku regularnie spotykałam się na uniwersytecie z przyszłymi pedagogami, studentami
dr. Jolanty W. Pamiętając moje rozmowy z bardzo młodymi osobami zakażonymi hiv,
starałam się tym przyszłym nauczycielom uświadomić, że powinni interesować się dlaczego
ich uczniowie nagle opuścili się w nauce i skąd się biorą ich kłopoty. Próbowałam rozmawiać
z nimi na ten temat, że nie wystarczy być nauczycielem przedmiotu, ale że trzeba być również
p e d a g o g i e m! Uświadomiło mi to opowiadanie Ani, którą dożywiano w szkole, ale nikt
nie zainteresował się tym dlaczego jest głodna. A być może udałoby się jej wtedy pomóc,
gdyby sprawdzono jak wygląda jej sytuacja w domu.
Prowadziłam nie tylko wykłady, ale i aranżowałam inscenizacje na tematy związane z hiv.
Nauczyłam się tego kiedyś w Warszawie uczestnicząc w kursie zorganizowanym przez
francuską organizację „AID”, zajmującą się sprawami hiv i aids. Z tego, jak studentki
„odgrywały” te scenki i z dyskusji nad nimi wynikało, że rozumiały o co chodzi w
profilaktyce hiv. Mam nadzieję, że ta wiedza przydała się im w ich pracy.
Szkoła
Za każdym razem, kiedy byłam w Gdańsku miałam także zajęcia na temat hiv i aids w
jednym z gimnazjów. Przeprowadzałam tam także anonimowe ankiety. Okazało się, że na
liczącą około 40 uczniów klasę tylko z dwojgiem rodzice rozmawiali o sprawach
seksualnych. Pozostali szukali informacji o tych istotnych dla nich sprawach w czasopismach,
u kolegów, czy w różnych mediach. Rozmawiałam o tym później z wicedyrektor gimnazjum.
Moje spotkania z młodzieżą odbywały się z inicjatywy kierownictwa. Było to wyjątkowe.
Poruszałam zagadnienia seksualne. Mowiłam o tym otwarcie i przyjmowane to było przez
młodzież z całą powagą. Moim atutem był brak zażenowania i wiek, z czego zdaję sobie
sprawę. Kiedyś po pierwszej godzinie zajęć, rozdałam uczniom puste kartki i poprosiłam, aby
w czasie pauzy zapisali swoje pytania i położyli je na stole. Oczywiście anonimowo.
Otrzymałam około 50 pytań, na które w drugiej godzinie odpowiadałam. Niektóre były
bardzo intymne.
Dyrektorka gimnazjum poprosiła mnie także o spotkanie informacyjne z nauczycielami. W
czasie tego spotkania odezwała się tylko katechetka protestując przeciw używaniu przeze
mnie nazewnictwa medycznego, kiedy mówiłam młodzieży o organach płciowych i
zagadnieniach stosunków seksualnych. Wsparła mnie dyrektor szkoły, ale reszta nauczycieli
milczała. Czy podzielali stanowisko katechetki, czy tylko się jej obawiali, nie wiem. W
każdym razie pojawiła się na moim następnym spotkaniu z młodzieżą. Nie wpłynęło to na
jego treść, ale próbowała ze mną dyskutować. Przypuszczam, że nie była zbyt popularna
wśród młodzieży, bo nie wydaje mi się jednak, aby wszyscy tak bezwzględnie się ze mną
zgadzali, jak na to mogło wyglądać.
Kara Boża
Pamiętam jeszcze jedno takie spotkanie, na którym zadawano mi pytania, wymagające ode
mnie „specjalnej oględności” przy udzielaniu przeze mnie odpowiedzi. Było to w jednym z
podwarszawskich ośrodków odwykowych. Jeden z uczestników przywitał mnie z uśmiechem
mówiąc „my się znamy”. Wstyd mi było, ale nie przypominałam go sobie. Okazało się, że był
więźniem w więzieniu w Gdańsku. W każdym razie oboje poczuliśmy się bardziej swojsko.
Gdy rozpoczęła się dyskusja, zapytał, czy to prawda, że hiv i aids to „kara Boża”. Było to po
pewnej wypowiedzi Prymasa Glempa, a ośrodek, w którym przebywał prowadzony był przez
osoby związane z kościołem. Odpowiedziałam, że tak nie jest. Ludzi, którzy zachowywali się
tak, jak kiedyś osoby, które zostały zakażone hiv, jest nieporównanie więcej. Kto zaś wierzy
w Boga nie może sądzić, że karze dla przykładu. Tak postępują tylko ludzie. Oczywiście
należy uważać, aby się nie zakazić, tak postępować, jak o tym informowałam. Moje
wyjaśnienie zostało przyjęte i mam nadzieję, że mój znajomy z więzienia przestał obawiać
się, że to „Pan Bóg ukarał go za grzechy”.
Kursy Arki Noego dla polskich wolontariuszy
Arka Noego parokrotnie organizowała kursy dla polskich wolontariuszy w Polsce i raz w
Sztokholmie. Uczestnicy z Polski mieszkali w lokalu Arki i u szwedzkich wolontariuszy. Za
zorganizowanie i program kursu odpowiadali pracownicy i wolontariusze Arki.
Niektórzy uczestnicy czuli się zażenowani przedstawieniem zagadnienia seksualności kobiet.
Wykładowczyni tłumaczyła fizjologię orgazmu kobiet związaną z budową organów
płciowych. Nie cenili sobie tego wykładu. Może dlatego, że kursy były koedukacyjne?
Szwedzi na zagadnienia seksualne reagują inaczej, albowiem mają je w programie szkolnym.
Niektórzy Polacy zamieszkali w Szwecji także mają z tym pewien problem. W 1994 r.
otrzymałam na adres Arki anonim ze znaczkiem Czerwonego Krzyża. List zawierał artykuł z
czasopisma Znaki Czasu nr 7-8/91. Wypowiedzi apostoła Pawła przedstawiono jako
zapowiedź upadku moralnego czasów współczesnych i grzechów, które przynoszą
zniszczenie, jak np. erotyzm. Zrozumiałam, że list ten był reakcją na mój wykład o hiv i aids
dla polskiej publiczności, o wygłoszenie, którego poproszono mnie.
Metody pracy
W trakcie swojej pracy przy organizacji kursów, czy też tylko w czasie refleksji nad ich
programem i sposobem przeprowadzenia, skonstatowałam, że Arka i Bądź z Nami opierają
się na różnych tradycjach.
Bardzo cenny wydawał mi sposób prowadzenia zajęć zorganizowanych kiedyś w Warszawie
przez Francuzów, który polegał na inscenizowaniu zadań. Pamiętam warsztaty na temat
poszanowania odrębności obyczajów różnych kultur, tak ważne w działaniach wolontariuszy.
Nie nawiązywały bezpośrednio do zagadnień związanych z hiv i aids. Zadanie polegało na
tym, że „ekipa europejska” miała przekonać „plemię innego lądu” o pożytku ze zbudowania
mostu skracającego drogę do ośrodka zdrowia. Miała też następnie pomóc w tej budowie.
Aby móc tego dokonać musiała uszanować obyczaje tego „plemienia”, jak na przykład to, że
nie dotyka się innego czlowieka, nie podaje się ręki, a tylko pochyla głowę.
W Arce próbowałam o tym opowiedzieć i nakłonić kolegów zajmujących się kursami do
wprowadzenia tej metody, być może właśnie, przy pomocy Francuzów. Nie spotkało się to z
zainteresowaniem, przypuszczalnie dlatego, że w Arce raczej posługiwano się angielskim niż
francuskim i wzorowano się na doświadczeniach anglosaskich w tej dziedzinie. Wydaje mi
się, że odgrywała tu pewną rolę również trudność w przełamywaniu rutyn.
W każdym razie w czasie kursów w Polsce przeprowadzanych przez kolegów z Arki udało mi
się przygotować program oparty właśnie na inscenizowaniu zadań dla wolontariuszy.
Uczestnicy byli podzieleni na trzy grupy i prowadziło je trzech Szwedów, kolegów z Arki.
Przy tym zorganizowaliśmy to tak, że każda grupa miała zajęcia z każdym z nich. I wszystko
się udało! Dwoje kolegów (Polaków) z Malmö i ja byliśmy tłumaczami.
P.S.
W moich zapiskach Z doświadczeń wolontariuszki nie ma nic nadzwyczajnego.
Zastanawiałam się oczywiście, czy może być jakiś pożytek z pisania o zadaniach
wolontariuszki. Nie byłam tego wcale pewna. Pomyślałam jednak o obecnej ciszy na temat
hiv i aids. Ciszy nieusprawiedliwionej w żadnym kraju. Oczywiście 1 grudnia, w
Międzynarodowym Dniu Aids, sporo się dzieje. Jednak chodzi o to, aby nie zaniedbywać
pracy codziennej, ale przystosowanej do aktualnych warunków i pamiętać o tym, że od czasu
pierwszych akcji edukacyjnych przybyło już nowe pokolenie. Jestem przekonana, że
konieczność powrotu do edukowania o hiv i aids dotyczy wielu krajów.
A jak jest w Polsce? Przeczytałam w Polityce z 30/10 2011 r. o ośmioletnim chłopczyku
zakażonym hiv. Na fotografii dziecko zakrywa swoją buzię, bo o tym nikt nie powinien
wiedzieć. Inaczej będzie on wykluczony. Jego matka, to trzynastolatka, która uciekła z domu
opieki. Została zgwałcona. Dla chłopca złożyło się o tyle szczęśliwie, że znalazła się kobieta,
która chciała go zaadoptować. Ale po
pierwsze - dwie przyjaciółki tej pani już z nią zerwały
stosunki, a po
drugie - musi przed szkołą ukrywać jego sytuację, ponieważ nie chciano go
nigdzie przyjąć, gdy informowała o jego zakażeniu. Dziecko zaś wie, że musi milczeć.
Przeczytałam także, że w Polsce co roku zakaża się dziesięcioro dzieci. Przypuszczam, że
bierze się to stąd, że matki w ciąży nie poddają się badaniu na obecność hiv i w związku z
tym nie biorą leków chroniących dziecko. A więc nadal brak wiedzy. Nadal obawa przed
wykluczeniem. I stąd też ten wysoki procent osób, które bądź nie podejrzewają swego
zakażenia, bądź boją się je ujawnić.
Pewna moja koleżanka powiedziała, że interesuje ją dlaczego ludzie zajmują się
wolontariatem na rzecz osób z hiv i aids. Nie byłam w Arce jedna. Było nas z początku, w
latach osiemdziesiątych, bardzo dużo. O ile dobrze pamiętam kilkaset osób. Potem coraz
mniej. Na początku wiązało się to z zaskoczeniem pandemią i szczególnie z nagłą
śmiertelnością młodych ludzi. W Szwecji powszechne jest działanie w organizacjach
udzielających pomocy. Do Arki zgłaszali się ci, którzy mieli w swojej rodzinie lub wśród
swoich przyjaciół, czy tylko w swoim środowisku kogoś, kto chorował na aids lub zmarł na
aids. Teraz, kiedy od czasu do czasu przychodzę do Arki, widzę nowych ludzi i już inne,
młodsze pokolenie. Arka nadal prowadzi swoje kursy i ogłasza je. Choć są one płatne, mają
wielu uczestników. W czasach, gdy byłam aktywnym członkiem Arki i opiekunką grup,
pytaliśmy co skłoniło uczestników do tego, aby zainteresować się zagadnieniami hiv i aids.
Pamiętam, że odpowiedzi były różne. Także takie, że w pracy ktoś usłyszał głupie
wypowiedzi na temat zakażonych i chciał się czegoś więcej dowiedzieć, aby się temu
przeciwstawić. Jedna z uczestniczek kursu, która podała taką właśnie przyczynę została
wolontariuszką i na swoje dyżury przyjeżdżała z innego miasta.
Jeśli chodzi o mnie, zostałam tak głęboko dotknięta, że nie ma w tym nic dziwnego, że nadal
interesuję się tą problematyką i zajmowałam się działaniem na rzecz osób z hiv i aids, dopóki
byłam w stanie coś w tej dziedzinie robić. Ważne było przebywanie z zakażonymi na zasadzie
koleżeństwa, przyjaźni. Ważne było współodczuwanie, nie zaś okazywanie współczucia lub
litości tym, którzy zakazili się hiv lub już zachorowali na aids. Ważne było poczucie
bliskości.
Praca wolontariusza nie jest łatwa. Pozwala jednak nie tylko na poznanie innych, ale i lepsze
poznanie siebie. Przytoczyłam sporo przykładów, gdzie popełniłam błędy, aby uchronić przed
nimi innych. Myślę jednak, że ewentualny czytelnik zda sobie sprawę z tego, ile satysfakcji
daje to zaufanie, jakiego doznaje się od osób, którym wolontariusz stara się pomóc.
Autorka: Janina Ludawska, Sztokholm 2012
Współpraca: Marta Prochwicz
|
    Gosci online: 1 Wizyty: 1024522 |